Rok 2032
Po ciemnym,
nieprzyjemnym tunelu należącym do linii Arbacko-Pokrowskiej podróżowały dwie
osoby oświetlając sobie drogę słabym światłem latarek. Mężczyzna i kobieta,
właściwie to dziewczyna, będąca córką starszego człowieka. Miała około 15 lat.
Zawzięcie wpatrywała się widoczną część stropu tunelu.
- Spokojnie,
nie oglądaj ze strachem tej obudowy tunelu, nic stamtąd nie wyjdzie - próbował
uspokoić nastolatkę jej ojciec - Zostało jeszcze jakieś pięćset metrów i będzie
widać posterunek Polis.
Był
naukowcem, na oko miał od 40 do 50 lat. Na plecach nosił torbę wypchaną jakimiś
rzeczami, tylko on na całym świecie wiedział jakimi. Za pasek miał niedbale
wsunięty rewolwer, ale od bardzo dawna nie musiał go w ogóle używać. Skoro miał
na tyle szczęścia, że podczas przejścia przez powierzchnię nie spotkał nawet
jednego mutanta, to czemu miałby się któryś trafić w bezpiecznym tunelu w pobliżu
centrum podziemnego świata?
- Jak tam
jest? Jeśli jeszcze lepiej niż na Smoleńskiej to ja chyba tutaj zostanę -
rozmarzona dziewczyna zaczęła myśleć, co ciekawego może ją spotkać stolicy
metra. Nigdy tam nie była, w ogóle w wielkim metrze była dopiero drugi lub
trzeci raz w swoim życiu.
- Zaraz sama
zobaczysz. Te cztery stacje połączone ze sobą to jedno z najciekawszych miejsc
w jakich byłem... no, przynajmniej w ciągu ostatnich 20 lat. Nie licząc oczywiście
naszego Uniwersytetu - naukowiec nie zapomniał zaznaczyć, że ich dom jest
lepszy niż wszystkie inne miejsca razem wzięte.
Dziewczyna
zatrzymała się gwałtownie, gdyż zauważyła coś, co na pewno było większe od
zwykłego szczura. Zanim zdążyła poinformować o tym fakcie towarzysza podróży,
ów coś wybiegło z cienia i, teraz już widoczne w świetle latarki, ruszyło na
wędrowców. Mężczyzna zdążył wyciągnąć broń i wystrzelić, nawet trzy razy, ale
ani razu nie trafił i nim się obejrzał bestia zwaliła go z nóg i złapała
szczęką za podudzie. Nastolatka krzyczała, nie miała pojęcia co robić. Rewolwer
gdzieś znikł, nie wiedziała czy uciekać jak najszybciej, czy spróbować
zaatakować potwora gołymi rękami. Wtem, z tej samej ciemności, z której wyszedł
mutant, zobaczyła błysk i usłyszała huk wystrzału. Po chwili odwróciła się w
stronę ojca i zauważyła, że bestia leży obok nieżywa. W nodze fizyka widać było
ranę, z której wypływała krew. Nim się obejrzała wokół niej pojawiło się kilka
postaci.
- Jak
dobrze, że właśnie wybraliśmy się na ćwiczenia w terenie. Niech pan pokaże
nogę, opatrzymy ją - odezwała się
najstarsza postać.
-Aua... a
pan to kto, jeśli można spytać? Chciałbym wiedzieć, kto mi uratował życie -
zapytał poszkodowany, który dopiero, gdy spojrzał na swoją nogę zaczął odczuwać
ból.
- Kapral Jim
Morales, członek Zakonu - odpowiedział prawdopodobnie dowódca tego małego
oddziału i zaczął otwierać torbę z materiałami medycznymi - Ale to nie ja pana uratowałem, strzelał ten
dzieciak co właśnie rozwalił zamek - sprostował wskazując na chłopaka będącego
mniej więcej w wieku córki rannego, który w jednej ręce trzymał karabin
snajperski, a w drugiej należący do broni zamek.
- On? Nie
chcę nic mówić, ale dajecie takie giwery 15-latkom? Hmmm... dawno mnie tu nie
było...
- To nie
jest jego. Ci chłopcy - tu wskazał na "snajpera" i drugiego
nastolatka, jego rówieśnika - uparli się, że kiedyś będą stalkerami, więc
pomyślałem, że dobrze będzie już teraz nauczyć ich podstaw zasad, dzięki którym
można przetrwać w tym nieprzyjaznym świecie. Od kilku miesięcy chodzą z moim
oddziałem na "wycieczki", że tak to ujmę, do pobliskich tuneli. Dziś
wybraliśmy się na ćwiczenia w strzelaniu do celu i teraz była jego kolej. Miał
strzelić w butelkę, ale zauważył światło latarki, chwilę później usłyszał
strzały i krzyk. Nawet nie zdążyłem zareagować, a on już wybrał inny cel i
nacisnął spust. Gdy zobaczył, że ustrzelił stwora tak się ucieszył, że wyrwał
zamek.
- Nic się
panu nie stało? - zapytał nieśmiało chłopiec wychodząc przed szereg uformowany
przez niewielki oddział, kilku 20-latków, prawdopodobnie rekrutów.
- Jak widać
coś się stało - odpowiedział z niewielkim uśmiechem podróżnik - Ale i tak
dziękuję, z całego serca dziękuję.
Bandażowania
rannej kończyny trwało niespełna minutę. Gdy dowódca skończył zabieg, zarządził
powrót na stację - No, to tyle strzelania na dziś, wracamy. Musimy odstawić
tego pana do lekarza.
- Ale nic mi
nie jest...
- Jakoś
minutę temu twierdził pan, że coś jednak jest. Ktoś mądrzejszy ode mnie musi
sprawdzić, czy nie wdało się zakażenie. Jak myślę, szliście do Polis, prawda?
- Tak... do
Arbackiej.
- To bardzo
dobrze się składa, odeskortujemy was. Idziemy! - rozkazał reszcie oddziału.
Grupa
podzieliła się na kilka "kółek dyskusyjnych" idących w pewnej
odległości pomiędzy sobą. Jedno z nich utworzyli "snajper", jego
kolega i córka rannego.
- Ja się
nazywasz? - zapytał dziewczynę bardziej rozgadany towarzysz.
- Aelita...
Hopper - odpowiedziała, ale dobrze wiedziała, że naprawdę nazywa się Schaeffer.
Ojciec kazał jej mówić, że nazywa się Hopper chyba, że jest w domu. Nie
wiedziała dlaczego.
- Hopper...
dziwne nazwisko. Rosyjskie?
- Szwajcarskie,
mój tata pochodzi ze Szwajcarii, ale ja urodziłam się już w Moskwie, właściwie
to pod Moskwą...
- Ja
podobnie, moi rodzice mieszkali we Włoszech z tego co pamiętam. Ciekawe, czy
daleko od siebie leżały te kraje... Przyjechali do Moskwy na urlop, akurat
jechali metrem kiedy... no wiesz. A nazywam się Odd. Odd della Robia. Ten tu
obok, co się nie odzywa, to Ulrich Stern, jego rodzice byli chyba jakimiś
Austriakami.
- Niemcami -
poprawił go Ulrich po czym zwrócił się do koleżanki - Tak teraz myślę jak
nieodpowiedzialnie się zachowałem, mogłem spokojnie nie trafić mutanta, tylko
twojego tatę, albo i ciebie... przepraszam.
- Twoje
przeprosiny są nie na miejscu. Gdybyś nie strzelił, pewnie bym z tobą teraz nie
rozmawiała... albo nie miałabym już obu rodziców. Liczy się efekt końcowy.
- Obu?
Przecież nie ma tu twojej mamy.
- Zaginęła
gdzieś jakieś 8 lat temu... Nikt nie ma pojęcia co się z nią stało.
- Przykro
mi...
- Dobra,
pogadajmy o czymś weselszym, gdzie mieszkasz? - Odd spróbował zmienić temat
rozmowy.
- Na...
Kijewskiej - dziewczyna rzuciła nazwę pierwszej lepszej stacji, którą pamiętała
- Okrężnej.
- O, to może
znasz taką jedną dziewczynę, nazywa się Sissi. Jej ojciec jest chyba
naczelnikiem tamtej stacji i często jeździ z nią do Polis. A jak tam spotka
Ulricha, to się od niego nie oddala na 2 metry dopóki nie musi wracać.
Strasznie wkurzająca jest.
- Nie, chyba
nie. A wy gdzie mieszkacie?
Dyskusja
przeszła na temat rodziców Odda i Teatralnej, czyli stacji, na której
mieszkali. Kilka kroków za nimi rozmawiał ojciec Aelity z dowódcą.
- Morales...
nazwisko takie dziwnie nierosyjskie...
- Bo wcale
nie rosyjskie tylko amerykańskie. Urodziłem się w Nowym Jorku. Za młodych lat
wiele się jeździło po świecie. Pewnego dnia pojechałem do Moskwy, już nie
pamiętam nawet po co... Aaa, jednak sobie przypomniałem. Otóż chciałem obejrzeć
pewne przedstawienie wystawiane przez Bolszoj. Wie pan, to tam gdzie rozbił się
samolot, niedaleko Placu Rewolucji. Miałem jechać autobusem, ale się spóźniłem,
więc poszedłem na metro. W ostatniej chwili... A pan też mi nie wygląda na
rodowego Rosjanina. Ouu, przepraszam, zabrzmiałem jak te tumoki z Twerskiej. -
Jim wzdrygnął się na samą myśl o "etnicznych Rosjanach", ubranych w
panterki i noszących Stahlhelmy,
zamieszkujących do tej pory tylko Czechowską, Puszkińską i, właśnie, Twerską.
Na razie...
- Nic nie
szkodzi. Chyba... Pochodzę ze Szwajcarii, z Berna. Pracowałem kiedyś w takim
jednym instytucie badań. Pewnego dnia wysłali mnie do Moskwy do uniwersytetu...
Postanowiłem pojechać z żoną i trochę przy okazji zwiedzić. Wsiadaliśmy właśnie
do metra na jakiejś małej stacji... i nastąpił koniec świata. Przynajmniej
tamtego.
- Stare
dzieje... Ciekawe co się stało ze stacjami na południe od Uniwersytetu. Podobno
wcale nie umarły i mają się całkiem dobrze, może nawet lepiej od Polis. Nawet
kiedyś myślałem, aby tam spróbować pójść... ale czerwoni trzymają całą linię,
nie ma jak przejść. Powierzchnią to nawet nie myślę.
- Pewnie
stoją opustoszałe... nie liczyłbym na to, że ktoś tam żyje. Odcięci od metra
ewentualni ocaleni nie mieliby szans. Tak w ogóle to nazywam się Franz Hopper.
Był pan kiedyś na Pawieleckiej? - naukowiec szybko zszedł z tematu.
Sam nie mógł
się nadziwić, jak ludzie z reszty podziemnego świata mogli wierzyć w te bzdury.
Ich stacja, tak jak jeszcze dwie na południu, radziła sobie świetnie. Wręcz
wybitnie porównując ją do większości "zwykłych" stacji.
- Panie,
oczywiście, że byłem. I na Sewastopolskiej byłem. I na WOGN-ie. Sporo już
zwiedziłem... i sporo robiłem. Na przykład, kiedyś byłem rybakiem z Trietiakowskiej,
dzisiaj mówią na nią "Wenecja". Ach... jaką piękną łódź miałem. Raz
udało mi się złowić taką wielką krewetkę... ale wolałbym o tym nie mówić...
Grupa doszła
już na tyle blisko Arbackiej, że widać było światło bijące od stacji. Na
spotkanie wyszło trzech rosłych mężczyzn ubranych w zielone mundury i czapki.
Gdy zobaczyli Jima zasalutowali, lecz dowódca warty chwilę później kazał im się
zatrzymać.
- A oni to
kto? Przecież nie było ich z wami kiedy wychodziliście. Pokażcie paszporty -
ostanie zdanie skierował już do rannego i jego córki.
Naukowiec
posłusznie dał strażnikowi dokumenty. Żołnierz Polis chwilę je przekartkowywał
po czym oddał.
- Wy z
Oktiabrskiej? Macie szczęście, bo jakby nie patrzeć z Hanzą nam się nie
najgorzej układa - dodał przy zwrocie papierów.
Jego
wypowiedź zdziwiła Ulricha, gdyż to musiało oznaczać, że w książeczce była
pieczątka zarządu właśnie Oktiabrskiej, a pamiętał jak jego nowa znajoma
twierdziła, iż mieszka na Kijewskiej. Postanowił się jednak nad tym nie
zastanawiać.
Podczas
wchodzenia po schodach na peron Aelitę niespodziewanie oślepiło potężne światło
lamp rtęciowych. Przez chwilę nic nie widziała, a po odzyskaniu wzroku nadal
musiała mrużyć oczy i przysłaniać je ręką. Pierwszą osobą, która została przez
nią zauważona, był około 17-letni chłopak, dość niski, ubrany w skurzaną kurtkę
i spodnie z dresu, podciągający się na drążku będącym częścią jakiejś metalowej
konstrukcji stojącej przy wyjściu z tunelu. Stacja była dosyć dziwna, na prawie
całych arkadach zostały postawione konstrukcje łudząco przypominające
jednopokojowe domy. Wszędzie kręciło się pełno ludzi, a część z nich nosiła
specjalne przyciemniane okulary. Jak na miejsce teoretycznie bezpieczne, było
tu stanowczo za dużo żołnierzy. Do tego wszyscy wojskowi mieli dziwne tatuaże
przedstawiające jakiegoś zmutowanego ptaka. Dziewczynę jednak mało to
interesowało. Już chciała się zapytać, czy mogłaby pochodzić po stacji, ale w
tym samym momencie odezwał się jej ojciec.
- Pójdę do
lekarza, a potem załatwię pewne sprawy. Zajmie mi to przynajmniej z półtorej
godziny więc możesz sobie zwiedzić Polis. Jak chcesz to przejdź na inne stacje,
przepuszczają bez problemów. Tam jest przejście na Arbacką - powiedział
wskazując jedną parę schodów ruchomych, a po chwili pokazał drugą - a tam na
Ogród Aleksandrowski. Na Bibliotekę lepiej nie idź, bo idzie przez nią tranzyt
Linii Czerwonej i są na niej bardziej wyczuleni na obcych. No, to widzimy się
za dwie godziny w tym miejscu - skończył i po chwili odszedł, kuśtykając.
Aelita
chciała pójść z jej nowymi znajomymi, ale gdy się odwróciła nigdzie ich nie
było. Pomyślała, że pewnie poszli gdzieś z ich dowódcą. Ruszyła więc w stronę
schodów prowadzących na Borowicką, bo na tej stacji nie było zbyt wiele - poza
tymi dziwnymi domami - do oglądania. Szła po pustym peronie, co było dosyć
dziwne - na Smoleńskiej peron był zajęty przez namioty, w których odpoczywali
mieszkańcy. Tutaj namiotów było dużo mniej, a i tak te które były stały na
arkadach obok domków. Gdy zbliżała się do przejścia usłyszała - wcześniej
zagłuszony przez gwar na Arbackiej - dźwięk z głośników na drugim końcu stacji.
- Plan
zniszczenia gniazda mutantów na ulicy Twerskiej jest odpowiednio ułożony i
posłuży stalkerom wszystkich frakcji w centrum, więc głosujemy "za".
Jeśli operacja dojdzie do skutku postaramy się pomóc w jej przeprowadzeniu
wszystkimi możliwymi siłami. Niech żyje Rzesza!
Nastolatka usłyszała później okrzyki i wiwaty grupki
kilkunastu żołnierzy zgromadzonych wokół głośnika, ubranych w panterki i dziwne
hełmy, które były przedłużone z tyłu.
***
Ulrich i Odd, po oddaniu broni, dostali czas wolny. Jim miał
zabrać Odda do jego rodziców dopiero za godzinę, więc musieli wymyślić coś,
czym mogliby się zająć. Przechadzając się po arkadach zauważyli w pewnym
momencie czarnowłosą dziewczynę, mniej więcej w ich wieku, może trochę starszą,
ubraną w brązową sukienkę. Miała zdecydowanie azjatyckie rysy twarzy. Stała obok
straganu z kobiecą biżuterią, przeglądając przedmioty wystawione na sprzedaż.
Gdy tylko ich zobaczyła, podbiegła do nich i się przywitała.
- Cześć, miło was widzieć.
- Ciebie też, Yumi. Co tu robisz? Ostatnio rzadko wychodzisz
poza Smoleńską - zaciekawił się Ulrich.
- Ojciec pojechał na konferencję jako przedstawiciel naszej
frakcji. Nie miałam co robić więc go poprosiłam, żeby mnie wziął ze sobą. A
ostatnio siedzę cały czas na stacji, bo na Kijewskiej, tej z naszej linii,
zaczęli znikać ludzie, głównie dzieci. Na razie "tylko" - tu zrobiła
cudzysłów palcami w powietrzu - cztery osoby przepadły bez śladu. Niby na
warunki metra nic specjalnego, ale rodzice zakazali mi odchodzić samej na
więcej niż 20 metrów od peronu. Władze Konfederacji muszą teraz coś z tym
problemem zrobić. Mają o tym porozmawiać z Radą Polis.
Chłopak zamyślił się przez chwilę po czym zaczął nieśmiało.
- Słuchaj, a może byś chciała gdzieś...
- Patrz, tam jest William! Hej, William! - dziewczyna
przerwała wypowiedź kolegi i pobiegła chłopaka będącego w jej wieku stojącego
obok innego straganu kilkanaście metrów dalej.
- A ten co tu robi? Musi zawsze być tam gdzie ja? -
zdenerwowany Ulrich zapytał się retorycznie chyba jakiejś wyższej siły.
- Jego rodzice są kimś ważnym na Barikadnej, pewnie któryś z
nich przyjechał na konferencję i go ze sobą wziął - odpowiedział Odd, choć
podejrzewał, że jego kolega wie to doskonale.
- Zawsze jak jest szansa, żeby... no nie wiem... gdzieś ją
zaprosić, to on się pojawia nie wiadomo skąd.
- Co mam ci powiedzieć, takie jest życie. Choć coś porobić.
Nie wytrzymam dwóch minut, a co dopiero godziny, stojąc w jednym miejscu.
***
Po wizycie u lekarza naukowiec wybrał się na spotkanie z
pewnym znajomym w Polis. Zapukał do drzwi jednego z domków, a po chwili
otworzył mu facet, na oko czterdziestolatek.
- Dzień dobry, ma pan jakieś informacje? - ojciec Aelity od
razu przeszedł do sedna.
- Możliwe, zapraszam do środka - powiedział gospodarz i
zrobił miejsce, aby gość mógł wejść.
Pokój był pełen książek, teczek z dokumentami i kartek
papieru porozrzucanych po podłodze lub biurku. Mężczyźni usiedli w starych
skórzanych fotelach.
- Nie powiem, ludzie rzadko mnie proszą o wiadomości na temat
projektów wirtualnej rzeczywistości, ale mimo wszystko udało mi się coś
znaleźć.
"Informator" podniósł z biurka jedną z teczek,
otworzył i przejrzał.
- Co panu mówi nazwa "D6"? - zapytał się fizyka.
- To chyba "Metro 2". W sensie rządowe, tajne. Nie
ma nawet pewności, czy istnieje.
- Otóż istnieje. Ewentualnie istniało. Znalazłem dokumenty,
choć nie było łatwo, w których jest mowa o badaniach nad wirtualnym symulatorem
bojowym w centrum dowodzenia "D6".
Naukowiec wziął do rąk otwartą teczkę i zaczął przeglądać jej
zawartość, a gospodarz kontynuował wypowiedź.
- Z tego co wyczytałem to nawet nieźle im poszło. W 2020 roku
przeprowadzili pierwszy test. Za projekt odpowiadały osoby o pseudonimach
"Czuk" i "Grek", nazwisk nie podano. Nazwa kodowa
symulatora to "Wieża".
- Przecież to było dwanaście lat temu. Co się z tymi ludźmi
przez ten czas działo?
- Zapisy urywają się kilka tygodni po tym pierwszym teście.
Zresztą nie tylko te, nie ma żadnych papierów z D6 z datą nowszą niż 2020. Jakby
jego mieszkańcy wyparowali.
Schaeffer zamyślił się. Jakiś punkt zaczepienia niby był, ale
nie miał go jak wykorzystać. Wpadł jednak na pomysł.
- Są jakieś znane wejścia do "Metra 2"? - zapytał
się informatora.
- Podobno jest jakieś za stacją Sporiwna, ale sprawdzić nie
ma jak, bo teren kontrolują czerwoni.
- Tam mnie nie wpuszczą... trudno. Ma pan jeszcze coś?
***
Na Borowickiej było dużo spokojniej, a przynajmniej tak się
Aelicie wydawało. Nie stacjonowało tu tylu żołnierzy, co na Arbackiej. Za to na
peronie, przy rozstawionych stołach, zawzięcie dyskutowała duża grupa ludzi.
Gdy nastolatka podeszła bliżej zobaczyła, że oni również mieli tatuaże, ale
inne niż wojskowi: takie jakby otwarte książki. Mało to jednak było interesujące
i dziewczyna ruszyła na arkady, które okazały się tak samo jak na stacji obok
zabudowane jednopokojowymi domkami, pomiędzy którymi stały namioty. Po kilku
minutach wędrowania pomiędzy okolicznymi straganami zauważyła chłopaka z
okularami i jasnymi włosami, na oko piętnastoletniego, siedzącego na podłodze
przy ścianie i czytającego książkę. Nowych znajomych zgubiła, więc postanowiła
poprosić go, aby ją oprowadził po tym wielkim mieście.
- Hej, nie jestem stąd. - zaczęła - Mógłbyś mnie oprowadzić?
Chłopak powoli podniósł wzrok z nad książki, ale gdy zobaczył
kto go pyta, w pół sekundy wstał, otrzepał się i odpowiedział.
- JJJaaasneee... to znaczy - jasne. Zaczekaj tylko chwilę.
Blondyn poszedł do jednego z pobliskich domków i po chwili
wrócił bez książki. Nikt jednak nie zdążył się odezwać zanim on znowu zniknął
na kilka sekund w mieszkaniu. Wyszedł
trzymając jakiś przedmiot za plecami.
- Masz jakieś przyciemniane okulary czy coś w tym stylu? -
zapytał się dziewczyny, która cały czas miała nad oczami uformowany
"daszek" z lewej dłoni.
- Nie, ja tu jestem pierwszy raz...
- To trzymaj, znalazłem zapasowe dla gości.
Nastolatek podał Aelicie stare okulary przeciwsłoneczne. Co
prawda były już porysowane, ale dziewczyna od razu przyjęła prezent. Dopiero po
ich założeniu zauważyła, jak bardzo bolały już ją oczy.
- Nie musisz oddawać, mi są nie potrzebne. No, to co chcesz
zobaczyć? A może na początek, jak się nazywasz? - zapytał jej nowy znajomy.
- Aelita,
Aelita... Hopper. A ty?
- Aelita? Pięknie... yyy... Jeremie Belpois.
- Belpois... ciekawe, większość osób, które dzisiaj poznałam
jest pochodzenia jakiegokolwiek możliwego, tylko nie rosyjskiego. Ja sama
zresztą też.
- Taa, moi rodzice byli Francuzami. Gdyby Fuhrer zdał sobie
sprawę z tego, ile nie-Rosjan jest w metrze zwątpiłby w sens dalszego istnienia
Rzeszy. - zażartował chłopak.
- Rzesza... gdzieś dzisiaj już to słyszałam. Chyba na tej stacji
obok.
- To możliwe, właśnie odbywa się spotkanie przedstawicieli
większości frakcji z metra. Dyskutują na różne tematy, głównie polityczne i
gospodarcze.
- A co to jest?
- Co?
- No ta Rzesza.
- Nie wiesz? Musisz być z daleka... na północ od Polis mieszkają
faszyści, którzy zabijają wszystko co im nie pasuje. Nawet najmniej zmutowanych
ludzi, nie-Rosjan, zwłaszcza "czarnych" jak to ich nazywają,
komunistów...
- To okropne. - Aelita powiedziała z niedowierzaniem w głosie
po czym zapytała jąkając się - A jak... oni tu... przyjdą?
- Nie przyjdą. Za posterunkiem Bor północ jest postawiona
prawdziwa twierdza. Worki z piaskiem, zasieki, karabiny maszynowe, granatniki,
chyba nawet miotacz ognia mają. Nikt nie podejdzie na bliżej niż 300 metrów, bo
sprzątnie go snajper. Dlatego żyje się tu tak spokojnie. Bezpieczniejszego
miejsca chyba w metrze nie ma. Czerwoni też z nami nie chcą zadzierać, bo w
każdej chwili możemy zamknąć dla ich tranzytu Bibliotekę i zostaliby
podzieleni. A Hanza ma tylu wrogów, że gdyby na nas ruszyli podpisaliby na
siebie wyrok śmierci, bo inni na pewno chcieliby wykorzystać okazję. Dobra, bo
ja tu o polityce, a ciebie pewnie to nie interesuje.
- Interesuje, tylko...
- No właśnie, nie interesuje. Chciałaś dowiedzieć się czegoś
o Polis, prawda? Chodźmy usiąść, opowiem ci co nieco. - chłopak pokazał ławkę i
zaprowadził koleżankę.
Rozmawiało im się bardzo swobodnie. Jeremie początkowo starał
się mówić o jego stacji, ale z każdą chwilą coraz bardziej schodził z głównego
tematu i konwersacja skończyła się na teatrze z Teatralnej. Aelicie wszystko
wydawało się bardzo ciekawe, o wielu rzeczach nigdy nie słyszała. Niestety czas
leciał nieubłaganie i dziewczyna wiedziała, że musi w końcu wrócić na Arbacką.
- Słuchaj, muszę już iść. Umówiłam się, że po dwóch godzinach
spotkam się z ojcem na Arbackiej. - przerwała jeden z monologów blondyna i
wstała.
- Jasne. Może cię odprowadzić? - chłopak również wstał, lecz
posmutniał.
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie.
- Odwiedzisz jeszcze kiedyś Polis? - zapytał okularnik z
nadzieją w głosie.
- Mam nadzieję.
- W razie czego wiesz gdzie mnie spotkać. Moglibyśmy wtedy dokończyć
rozmowę, a jeszcze dużej ilości rzeczy ci nie powiedziałem. Rzadko wyjeżdżam,
więc z wolnym czasem z mojej strony nie powinno być problemu.
- To super. I... jeszcze jedno Jeremie... Dziękuję - Aelita dodała
po chwili przerwy po czym dała mu całusa w policzek.
- Za... za co? - chłopak z trudem potrafił wypowiedzieć dwa
słowa.
- No... za to, że spędziłeś ze mną trochę czasu. Tam, gdzie
mieszkam, nie ma zbyt wielu moich rówieśników. No i za okulary. Cześć - dziewczyna
oznajmiła z uśmiechem i ruszyła w kierunku przejścia pomiędzy
stacjami.
- Do... zobaczenia. - blondyn wyjąkał cicho. Stał i patrzył
jeszcze chwilę na odchodzącą Aelitę, a potem wrócił do domu cały zamyślony.